Vanni Bianconi
przekład: Joanna Wajs
Kosmogonia
„I know – mówisz do Loren, chociaż wcale nie wiesz,
co ją pobudza do płaczu
(innego niż wtedy, gdy o szóstej rano zdziera
papier z naszego dnia albo
gdy płacze z nudów, ze złości, z głodu). –
I know”.
Tak samo kosmolodzy
zakładają istnienie dark matter, energy
i flow.
Tyle wysiłków, by
zrozumieć, rozpływa się jak alka-seltzer
zostawiony na mokrym
kuchennym blacie; ich śladem
podąża smuga cienia, a
jeśli objawia się w pisaniu, w mowie,
w metrum oddechu i
materii, następuje rozejm.
Lecz to, co niepojęte,
życie niewidzialne u swego początku,
twój wzrok niekiedy
wypłaszał w minionych miesiącach
w ów punkt w powietrzu,
który przy drgnieniu powiek staje się przeplatanym
rymem pomiędzy czernią
twych źrenic, światłem i pomalowanymi rzęsami.
Uderzasz się o
kant i Loren, która nie umie mówić, mówi ci: „Ainóu”,
a jeśli nawet uronisz
jakąś łzę, to słodką i niespieszną,
podobną do twoich
ciemnych, miękkich pożałunków, jasną
niczym płatki
kwiatu koniczyny, ostatnia kropla mleka między wami i
biel tej pierwszej kartki.
Szczygieł
Przez duże okno
twojego salonu
przyglądamy się
ptakom w karmniku;
on zresztą tak samo
ma duże okno,
tyle że w miniaturze,
szeroki spadzisty dach i taras,
na którym przez całą
zimę zasiewasz
coś w rodzaju przyjaźni.
Obserwujemy ptaki w porze ich obiadu,
Obserwujemy ptaki w porze ich obiadu,
a więc dla nas jest
mniej więcej jedenasta,
kiedy się zlatują wśród furkotu skrzydeł
i bryzgów
barw zuchwałe dzioby i oczka.
Zgłębiłeś zwyczaje
różnych gatunków,
jak niegdyś poznałeś
nawyki sąsiadów,
choć ptaki budzą w tobie znacznie więcej czułości,
także z powodu swej powierzchowności –
weźmy te ordynarne babska z żółtą autostradą na głowie,
z nieodłącznym pieskiem przy nodze, przysmażone
przez gwiazdę głupoty
krążącą coraz bliżej.
Ptaki to
co innego: sikorka w maseczce balowej,
pomarańczowa
paplanina rudzika,
zięba,
która boi się wszystkich,
i
najgroźniejszy, choć niewielki i rzadkiej urody,
z
jaskrawożółtym lusterkiem i ognistą plamką na łebku,
lecz ze
straszliwym dziobem, dziobem, co nie żartuje:
szczygieł.
Jest już wiosna, ale
gdy zbliża się pora obiadu,
ptaki wciąż zaglądają
do twojej stołówki,
co będzie latem, nie
wiadomo. „Tak samo zresztą,
jak nie wiadomo – nie
omieszkasz dodać –
co będzie ze mną”.
(I nie chcesz
słuchać, że najpewniej
rano będziesz
spacerował po swoich górskich ścieżkach,
a po południu siedział
właśnie tu, w ogrodzie,
z radiem, okularami,
książką i gazetą).
Nim jednak włączymy
tę starą zdartą płytę
rezygnacji, banału,
przemijania i końca,
przypominasz sobie,
że masz mi coś do pokazania,
i huśtasz wyjętą z
lodówki foliową torebką,
w której leży piękny
zamarznięty szczygieł;
widzisz jaskrawożółte
lusterko i ognistą plamkę na łebku,
czujesz, jaki jest
lekki, kruchy, jeśli nie liczyć dzioba,
tak, ten straszliwy
dziób szczygła...
Kiedy piszę o tobie,
na zewnątrz głośno zgrzyta
i może nawet krzesze
kilka iskier spod ostrzy
ręczna kosiarka (twój
ford gran torino).
Nessun commento:
Posta un commento